Tydzień w Bieszczadach bardzo mnie zaskoczył, bo okazało się, że mogę chodzić po górach (co, jak wiecie, było dla mnie nowym doświadczeniem) 10-17km i nic mnie następnego dnia nie boli. Oczywiście należy brać pod uwagę fakt, że nie byliśmy obciążeni m.in. stresem związanym z pracą, a to wszystko ma wpływ na zachowanie naszych mięśni.
W środę nad ranem wróciliśmy do domu, ten dzień wykorzystaliśmy na regenerację, a potem zbierałam się do biegania.
Podsumowanie ostatnich kilku dni:
29.05. Rower 10,5km
30.05. Rolki 25 minut
01.06. Bieg 2 km + powrót po schodach na 8. piętro (128 stopni)
02.06. Bieg 5 km 00:33:39 (6:44 min/km) + rozciąganie z taśmą
Niestety rower mam znów w naprawie, tym razem musiałam oddać go do Decathlonu, gdzie mają jakąś awarię z pracownikami (pochorowali się, czy urlopy na żądanie czy coś), cóż - mam nadzieję odebrać go jutro, bo bez roweru to jak bez nogi.
W czwartek w końcu odkurzyłam rolki! Tylko chwilę pojeździłam, ale to naprawdę fajne. Obiecuję sobie, by znaleźć 30-40 minut chociaż raz w tygodniu właśnie na ten sport.
Wczoraj w końcu zdecydowałam się na bieg. Za karę, że tak długo nie biegałam, było bardzo ciężko, duszno, potraktowałam to jako rozruch i po 2km wróciłam do domu. Pogoda burzowa, więc zrzuciłam to na karb aury właśnie.
Dzisiaj wstałam o 7:30 i... nie było dużo lepiej, ale zmusiłam się do 5km, przeplatając je z marszem.
Czeka mnie walka, już to wiem.
Michał gdzieś wyczytał, że po powrocie z gór również potrzebujemy kilku dni na aklimatyzację - tu jest zupełnie inne powietrze, poza tym mięśnie inaczej pracują w naszej płaskiej Wielkopolsce.
A dlaczego nie biegałam w górach? Już pierwszego dnia, schodząc z Otrytu, poczułam kolano - to kontuzjowane. Zapomniałam bardzo zwracać uwagę na ugięte kolana przy schodzeniu. Następnego dnia Edyta, gospodyni domku, w którym mieszkaliśmy, pożyczyła mi kije i już do końca ich używałam. Podchodziłam sceptycznie do tego, ale okazało się, że one naprawdę zabierają sporą wagę, bardzo odciążają!
Cóż, wygląda na to, że już zawsze w góry będziemy zabierać kije.
Tymczasem zbieram się w garść, trzeba coś postanowić i się zdecydować, co jesienią.
Od wtorku znowu do pracy idę, czas się przestawić na ranne bieganie, czyli wstawanie o 4 rano, bo inaczej nic z tego nie będzie. Uda mi się?
Ps. Po wczorajszym treningu weszłam na nasze 8. piętro i ani trochę nie zapiekły uda. Efekt chodzenia po górach? Będę stosować częściej, obiecuję!
ja nie znoszę chodzić po górach z kijami, lubię mieć wolne ręce a) do zdjęć, b) do wdrapywania się po kamieniach/skałach, c) uważam, że to bardziej naturalne - potkniesz się, zachwiejesz, od razu podpierasz się ręką, a z kijami leciiiiisz... ale jednocześnie faktycznie kije mocno odciążają i przy większym wysiłku/dłuższych trasach/chodzeniu z załadowanym plecakiem są dobrym rozwiązaniem... szczególnie przy schodzeniu. nie zapomnę, jak schodząc z wysokich gór w Gruzji kilka godzin czułam kolana jak nigdy wcześniej w górach i jak mnie uratowały kije znajomego, bo moje kolana i psychika już siadały.
OdpowiedzUsuńmi bardzo kije pomogły, naprawdę. Rozmawiałam wczoraj o tym z fizjoterapeutką i mówi, że zawsze powinnam po górach z kijami chodzić, jestem na nie skazana :)
OdpowiedzUsuńA zdjęcia nie ja robię, więc sama rozumiesz!
;>